Pan Andrzej próbował wstać, wyjść za nią, lecz nie mógł… Siły opuściły go zupełnie.
Natomiast w kwadrans później znalazł się przed kościołem, trzymany pod ręce przez pana Wołodyjowskiego i pana Zagłobę.
Tłumy obywatelstwa, drobnej szlachty i pospolitego ludu cisnęły się dokoła; niewiasty — zaledwie która zdołała się oderwać od piersi wracającego z wojny męża — już wiedzione ciekawością, płci swojej właściwą, biegły popatrzyć na tego strasznego ongi Kmicica, dziś zbawcę Laudy i przyszłego starostę. Koło zaciskało się coraz więcej, aż laudańscy musieli wkońcu otoczyć i bronić od natłoku rycerza.
— Panie Andrzeju! — wołał pan Zagłoba — ot, przywieźliśmy ci gościńca. Sam się takiego nie spodziewałeś! Do Wodoktów teraz, do Wodoktów na zrękowiny i wesele!…
Dalsze słowa pana Zagłoby zginęły w gromkim okrzyku, który naraz pod przywództwem Józwy Beznogiego podnieśli wszyscy laudańscy:
— Niech żyje pan Kmicic!
— Niech żyje! — powtórzyły tłumy. — Nasz starosta upicki niech żyje! niech żyje!
— Do Wodoktów! wszyscy! — huknął znowu pan Zagłoba.
— Do Wodoktów! do Wodoktów! — wrzasnęło tysiąc ust. — W swaty do Wodoktów, z panem Kmicicem, z naszym zbawcą! Do panienki! do Wodoktów!
I ruch uczynił się ogromny. Lauda siadła na koń; z tłumów kto żyw, dopadał wozów, bryczek, wasągów, podjezdków. Piesi na przełaj poczęli biec przez lasy i pola. Okrzyk: „Do Wodoktów!” brzmiał