w całem miasteczku. Drogi zaroiły się różnobarwnemi kupami ludzi.
Pan Kmicic jechał w skarbniczku między Wołodyjowskim i Zagłobą i raz wraz któregoś brał w ramiona. Mówić jeszcze nie mógł, bo zbyt był wzruszony, zresztą pędzili tak, jakby Tatarzy na Upitę napadli. Wszystkie bryki i wozy pędziły tak samo koło nich.
Byli już dobrze za miastem, gdy nagle pan Wołodyjowski pochylił się do ucha Kmicica.
— Jędrek, — spytał się — a nie wiesz, gdzie tamta?
— W Wodoktach! — odpowiedział rycerz.
Wówczas, czy wiatr począł tak poruszać wąsikami pana Michała, czy wzruszenie, nie wiadomo, dość, że przez całą drogę nie przestawały wysuwać się naprzód, jakby dwa szydła, lub dwie macki chrabąszcza.
Pan Zagłoba śpiewał z radości tak okrutnym basem, że aż się konie płoszyły:
Dwoje nas było Kasieńko, dwoje na świecie,
Ale mi się coś wydaje, że jedzie trzecie.
Anusia nie była tej niedzieli w kościele, bo przy słabej pannie Kulwiecównie zkolei zostać musiała, przy której się z Oleńką dzień po dniu zmieniały.
Cały ranek zajęta była doglądaniem i opatrunkiem chorej, tak, że późno dopiero mogła się zabrać do pacierzy.
Zaledwie jednak wymówiła ostatnie: „Amen”, gdy zaturkotało przed bramą i Oleńka wpadła jak wicher do pokoju.
— Jezus, Marya! Co się stało?! — krzyknęła, spojrzawszy na nią panna Borzobohata.