Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

wystąpisz jako wierzyciel. Tak jest. Dziś przyjechał do mnie mój Stach, syn mojej Anny! Do jutra! Tak być powinno, Stachu. Mówi ci starszy krewny, który cię kocha i dla którego powinieneś to zrobić...
Połaniecki zmarszczył się nieco, ale po chwili odrzekł:
— Niechże będzie do jutra.
— Teraz przemówiła przez ciebie Anna... Czy palisz fajkę?
— Nie. Palę tylko papierosy.
— Wierzaj mi, że źle robisz. Ale mam dla gości i papierosy.
Dalszą rozmowę przerwał turkot powozu przed gankiem.
— To Marynia przyjechała z rannej mszy — rzekł pan Pławicki.
Połaniecki, spojrzawszy w okno, dojrzał różową panienkę w słomianym kapeluszu, wysiadającą z powoziku.
— Poznałeś Marynię? — spytał pan Pławicki.
— Miałem przyjemność — wczoraj.
— Drogie dziecko. Nie potrzebuję ci mówić, że żyję tylko dla niej...
W tej chwili uchyliły się drzwi i młody głos spytał:
— Można?
— Można, można: jest tu Stach! — odpowiedział pan Pławicki.
Marynia weszła szybko z kapeluszem, przewieszonym na wstążkach przez ramię, i uściskawszy ojca, podała rękę Połanieckiemu. W różowej, perkalowej sukni wyglądała nadzwyczaj zgrabna i ładna. Było coś w niej z nastroju niedzielnego, a przytem z rzeźwości poranku, który