zgrabnym chłopakiem, teraz zaś z „niedźwiadka“ wyrósł mężczyzna duży i może przyciężki w ruchach, ale raczej przystojny, z bardzo pięknym, jasnym wąsem. Połaniecki nie zaczynał z nim rozmowy, czekając, aż tamten pierwszy się odezwie, lecz ów, zasadziwszy ręce w kieszenie, milczał uparcie.
— Dawne maniery mu zostały — pomyślał Połaniecki.
I z kolei uczuł także niechęć do tego mruka.
Tymczasem pan Pławicki, wróciwszy od powozu Jamiszów, spytał naprzód Połanieckiego: „Uważałeś“? — a potem rzekł:
— No, Gątosiu, pojedziesz swoją bryczką, bo w koczu tylko dwa miejsca.
— Pojadę bryką, bo wiozę psa dla panny Maryi — odpowiedział młody człowiek.
I, skłoniwszy się, odszedł. Po chwili Pławicki i Połaniecki znaleźli się na drodze do Krzemienia.
— Ten Gątowski, to też podobno jakiś powinowaty wuja? — spytał Połaniecki.
— Dziewiąta woda po kisielu. Oni bardzo podupadli. Ten, Adolf, ma jeden folwarczek i pustki w kieszeni.
— Ale w sercu pewnie nie pustki?
Pan Pławicki wydął usta:
— Tem gorzej dla niego, jeśli mu się coś marzy. Może on i dobry człowiek, ale symplak. Ani to wychowania, ani wykształcenia, ani majątku. Marynia lubi go — raczej: znosi.
— A, znosi?
— Widzisz, jest tak: ja poświęcam się dla niej i sie-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.