na kawę, podczas której pan Pławicki dworował sobie z pana Gątowskiego, co zwykł był czynić w chwilach dobrego humoru i co młody człowiek znosił cierpliwie ze względu na pannę Marynię, ale z miną, która zdawała się mówić: „Ej, żeby nie ona, wytrząsłbym z ciebie wszystkie kości!“ Po kawie panna Marynia siadła do fortepianu, podczas gdy ojciec kładł pasyansa. Grała nieszczególnie, ale jej jasne i spokojne czoło ładnie rysowało się nad pulpitem. Koło piątej pan Pławicki spojrzał na zegarek i rzekł:
— Jamiszowie nie przyjeżdżają.
— Przyjadą jeszcze — odpowiedziała Marynia.
Ale on od tej pory ciągle spoglądał na zegarek i co chwila ogłaszał nowinę, że Jamiszowie nie przyjeżdżają. Nakoniec koło szóstej rzekł grobowym głosem:
— Musiało się zdarzyć nieszczęście.
Połaniecki stał w tej chwili koło panny Maryni, która rzekła przyciszonym głosem:
— Oto i bieda! Tam się pewnie nic nie stało, ale papa będzie do wieczora w złym humorze.
Połaniecki chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, że za to nazajutrz, jak się wyśpi, to będzie w dobrym, ale widząc istotną troskę na twarzy panny, odrzekł:
— To, ile pamiętam, niedaleko: niech pani pośle kogo dowiedzieć się, co się stało.
— Możeby posłać kogo, papo?
Lecz on odpowiedział z goryczą:
— Zbytek łaski. Pojadę sam.
I, zadzwoniwszy na służącego, wydał polecenie, by zaprzęgano. Poczem zastanowił się przez chwilę i rzekł:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.