— Dzień dobry pani. Ja sobie tu z psami rozmawiam. Jak pani spała?
— Dziękuję.
I chłodno wyciągnęła ku niemu rękę, on zaś patrzył na nią oczyma, w których najwyraźniej widać było, jak wielką i głęboką przyjemność czyni mu jej widok.
I on nie mniej podobał się biednej pannie Maryni. Po prostu podobał jej się z całej duszy. Serce też ścisnęło się jej żalem, że na jego serdeczne „dzień dobry“ wypada jej odpowiadać tak ceremonialnie i zimno.
— Może pani idzie do gospodarstwa? To, jeśli pani pozwoli, pójdę razem. Dziś muszę wracać do miasta, więc dobra mi jedna więcej chwila w towarzystwie pani. Bóg widzi, że gdybym mógł, tobym został tu dłużej. Ale znam teraz drogę do Krzemienia.
— Prosimy zawsze, jeśli panu kiedykolwiek czas pozwoli.
Połaniecki zauważył teraz chłód bijący od jej słów, od jej twarzy, i zaczął patrzeć na nią ze zdziwieniem. Jeśli jednak panna Marynia liczyła, że uczyni on tak, jak zwykle ludzie czynią, i dostroi się natychmiast do jej tonu, to się zawiodła. Połaniecki zbyt był żywym i śmiałym, by od razu nie spytać o przyczynę.
Jakoż, patrząc jej ciągle w oczy, rzekł:
— Coś pani jest?
Marynia zmieszała się:
— Pan się myli.
— Nie. I ja dobrze widzę, i pani dobrze wie, że się nie mylę. Pani jest dla mnie taka, jak była pierwszego wieczoru. Ale wtedy ja zawiniłem, bom zaczął nie w porę
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/059
Ta strona została uwierzytelniona.