Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo jabym może reflektował.
— Ty?
— Tak. Wiesz, że często reflektuję tego rodzaju interesa. Możemy o tem pogadać. Dziś napewno nic ci nie mogę powiedzieć, ale jutro każę sobie przysłać wyciąg hipoteczny Krzemienia i powiem ci, czy rzecz jest możliwa. Może po obiedzie przyjdziesz do mnie na kawę i może coś ułożymy.
— Dobrze. Jeśli co ma być, wolałbym, żeby było prędko, bo jak się tylko załatwię z Bigielem, chciałbym wyjechać.
— Dokąd się wybierasz? — spytał Bukacki.
— Nie wiem. W mieście zanadto już gorąco. Gdzieś do drzew i wody.
— Także stary przesąd — rzekł Bukacki — w mieście zawsze po jednej stronie ulicy jest cień, czego niema na wsi. Chodzę sobie cienistą stroną i jest mi dobrze, dlatego nigdy w lato z miasta nie wyjeżdżam.
— A profesor nie wybierzesz się gdzie? — spytał Waskowskiego Połaniecki.
— Owszem. Pani Emilia namawia mnie do Reichenhall. Może się i wybiorę.
— A to jedźmy razem. Mnie wszystko jedno, gdzie pojadę. Lubię Salzburg, a przytem miło mi będzie zobaczyć panią Emilię i Litkę.
Bukacki wyciągnął swą przezroczystą rękę, wziął wykałaczkę z kieliszka i wykałając zęby, począł mówić swym zimnym i obojętnym głosem:
— Wre we mnie tak wściekła burza zazdrości, że