Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

żenia, zanurzone w cieniu... Niech pani jedzie ze mną w październiku do Włoch.
— W październiku nie mogę, bo mam swoje kobiece powody, które mnie zatrzymują w Warszawie.
— Jakie?
Pani Emilia poczęła się śmiać.
— Pierwszy i najgłówniejszy, a czysto kobiecy — rzekła, wskazując na Połanieckiego — to ożenić tego pana, który siedzi taki posępny i w gruncie rzeczy... taki rozkochany.
Połaniecki obudził się z zamyślenia i machnął ręką.
A Waskowski zapytał ze zwykłą naiwnością dziecka:
— Zawsze z Marynią Pławicką?
— Tak — odrzekła pani Emilia. — Był w Krzemieniu i próżnoby się zapierał, że go bardzo chwyciła za serce.
— Mogę się nie zapierać — odrzekł Połaniecki.
Lecz dalsza rozmowa została przerwana w przykry sposób, bo Litka niespodziewanie zasłabła. Uczyniło się jej nagle duszno i dostała jednego ze swych zwykłych ataków bicia serca, które przejmowały trwogą o jej życie nawet lekarzy. Matka porwała ją w tej chwili na ręce, Połaniecki skoczył po lód do restauracyi. Waskowski zaś począł ciągnąć z wysileniem do stołu ławkę ogrodową, by dziecko mogło się na niej wyciągnąć i swobodniej oddychać.
— Zmęczyłaś się, dziecinko? prawda? — pytała pobladłemi ustami pani Emilia. — Widzisz, kochanie, że było za daleko... A doktor jednak pozwolił!... Tak gorąco! Ale to nic! to przejdzie! to przejdzie!... Moje skarby, moje kochanie!!...