opuściła je umyślnie, nie chcąc go ranić. Maszko, jeszcze za ostatniej bytności Pławickich w Warszawie, czynił już pewne zabiegi o rękę panny Maryni, nie potrzebowała więc teraz wielkiej domyślności, żeby odgadnąć, co znaczy nabycie przez niego sumy od Połanieckiego i przyjazd na wieś. W tem właśnie tkwiła cała gorycz, zalewająca jej serce, i głęboka uraza, jaką czuła dla Połanieckiego.
— Trzeba to wszystko koniecznie wyjaśnić — mówiła pani Emilia.
— Posłałem jej aspiranta! powtórzył Połaniecki — nie mogę się nawet tłómaczyć tem, żem nie wiedział o zamiarach Maszki.
Pani Emilia obracała czas jakiś w swych delikatnych palcach list Maryni, poczem rzekła nagle:
— To tak nie może zostać! Ja chciałam pana z nią połączyć przez przyjaźń, jaką mam dla obojga, ale teraz jest jeden powód więcej, mianowicie pańskie zmartwienie. To byłby wyrzut dla mnie i ja tak pana nie mogę zostawić. Niech pan nie traci nadziei... Jest ładne przysłowie francuskie, a bardzo brzydkie polskie o potędze i woli kobiecej. Doprawdy, że ja chcę bardzo pomódz!
Połaniecki chwycił jej rękę i podniósł ją do ust.
— Pani jest najlepsza i najzacniejsza w świecie istota, jaką spotkałem.
— Byłam bardzo szczęśliwa — odpowiedziała pani Emilia — a ponieważ myślę, że do tego jest tylko jedna droga, więc chciałabym, żeby moi blizcy nią poszli.
— Ma pani słuszność. Ta droga, albo żadna! Skoro żyję, więc chcę, żeby się to życie komuś i mnie na coś zdało.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.