byśmy odmawiały nowennę na pańską intencyę? — pytała z uśmiechem pani Emilia.
— Dziękuję i za to. Dobrze! Do widzenia, profesorze!
Pociąg ruszył w tej chwili. Panie poczęły machać jeszcze parasolkami, póki coraz śpieszniejszy oddech lokomotywy nie przesłonił kłębami dymu i pary okna, przez które wyglądał Połaniecki.
— Mamo — spytała Litka — czy naprawdę trzeba mówić nowennę za pana Stacha?
— Trzeba, Lituś. On taki dla nas dobry. Trzeba prosić Boga, żeby był szczęśliwy.
— A czy on jest nieszczęśliwy?
— Nie... To jest... widzisz, każdy ma swoje zmartwienie i on ma swoje.
— Ja wiem, ja słyszałam w Thumsee — odrzekła dziewczynka.
I po chwili dodała ciszej:
— Będę mówiła nowennę...
A profesor Waskowski, który przy całej swej poczciwości nie umiał nigdy utrzymać języka, rzekł po chwili do pani Emilii, gdy Litka poszła naprzód:
— To złote serce i on kocha obie panie, jak brat. Teraz, gdy nam specyalista powiedział, że niema najmniejszej obawy, mogę wszystko powiedzieć. To Połaniecki umyślnie go sprowadził, bo się zaniepokoił o małą w Thumsee.
— On? — spytała pani Emilia. — No, widzi pan, co to za człowiek!
I łzy wdzięczności zakręciły się jej w oczach. Po chwili zaś dodała:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.