przyjęciu. Musiał on zresztą podziwiać pana Pławickiego i wpływ, jaki na niego uczyniło miasto. Czupryna jego lśniła się, jak skrzydła krucze, małe wąsiki sterczały do góry, walcząc o lepsze pod względem barwy z czupryną, biała kamizelka okrywała wysmukłą pierś, pąsowy zaś gwoździk przy czarnej żakietce dodawał jakiegoś świątecznego blasku całej postaci.
— Pod słowem, nie poznałem wujaszka w pierwszej chwili! — zawołał Połaniecki. — Myślałem, że jaki młodzik wchodzi.
— Bonjour, bonjour! — odpowiedział pan Pławicki. — Chmurny dzień, trochę tu ciemno, i chyba dlatego wziąłeś mnie za młodzika.
— Chmurno, czy jasno — co to za figura! — odpowiedział Połaniecki.
I, chwyciwszy bez ceremonii w boki pana Pławickiego, począł nim obracać i mówić:
— Talia zupełnie jak u panny. Chciałbym mieć taką!
Pan Pławicki, mocno zgorszony tak bezceremonialnem powitaniem, ale zarazem jeszcze mocniej uradowany tym podziwem, jaki wzbudzała jego postać, mówił, broniąc się:
— Voyons! Waryat jesteś. Mógłbym się pogniewać! Waryat jesteś.
— Ale wujaszek nazawraca głów, ile sam zechce.
— Co powiadasz? — spytał pan Pławicki, sadowiąc się w fotelu.
— Powiadam, że wujaszek przyjechał tu na podboje...
— Nie myślę o tem wcale. Waryat jesteś!
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.