który go robił, wzbudzał w nim pewien podziw, graniczący z sympatyą. To nie był pierwszy lepszy biedny krewniak, któryby potrzebował pomocy, i dlatego pan Pławicki, choć na razie nie miał względem niego żadnych wyrachowań, postanowił zachować z nim stosunki.
Pod koniec wizyty począł się jeszcze oglądać po pomieszkaniu.
— Pięknie mieszkasz! — rzekł.
Była to także prawda. Połaniecki miał tak przygotowane mieszkanie, jakby się miał żenić. Samo urządzenie go w ten sposób sprawiało mu przyjemność, albowiem dawało jakiś pozór rzeczywistości jego pragnieniom.
Pławicki też, rozejrzawszy się po salonie, za którym widać było drugi, mniejszy, urządzony nader wykwintnie, spytał:
— Czemu ty się nie żenisz?
— Zrobię to, jak będę mógł najprędzej.
Pan Pławicki uśmiechnął się domyślnie i, klepiąc po kolanie Połanieckiego, począł powtarzać:
— I wiem z kim, i wiem z kim!...
— To mi głowa! — zawołał Połaniecki — ukrywajże tu co przed takim dyplomatą.
— Aha! co... Z wdówką? z wdówką — co?
— Kochany wujaszek!...
— Co? Niech ci Bóg błogosławi, jak ja błogosławię. A teraz ruszam, bo czas na śniadanie, a wieczorem koncert w Dolinie.
— W kompanii z Maszką?
— Nie, z Marynią — ale i Maszko będzie.
— Wybieram się i ja z Bigielem.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.