czyna jego bezsenności siedziała przed nim w powozie. Lecz począł się tłómaczyć kłopotami i pracą w biurze. Tymczasem zajechali przed mieszkanie pani Emilii.
Przez chwilę, gdy pani Emilia poszła witać się ze służącemi, a Litka wybiegła za nią, Połaniecki i panna Marynia zostali sami w salce jadalnej.
— Pani tu chyba nie ma bliższej znajomości, niż pani Emilia? — spytał Połaniecki.
— Ani bliższej, ani tak kochanej.
— W życiu potrzeba jest dobroci, a ona jest bardzo dobra i życzliwa. Ja, naprzykład, który nie mam rodziny, uważam ten dom za rodzinny. Inaczej mi wygląda Warszawa, gdy te panie tu są...
Poczem, mniej już pewnym głosem, dodał:
— Tym razem cieszę się także z ich przyjazdu dla pani i dlatego, że wreszcie będzie między nami coś wspólnego i zgodnego.
Tu począł patrzeć na nią z prośbą w oczach, jakby jej chciał powiedzieć: „Ja tak nie mogę żyć! Podaj mi rękę na zgodę, bądź dobrą i dla mnie, skoro nam się zdarzył dzień tak miły.“
Lecz ona, właśnie dlatego, że nie mogła być dla niego zupełnie obojętną, szła coraz bardziej w kierunku niechęci. Im okazywał większą dobroć serca, im bardziej był sympatyczny, tem jego postępowanie z nią wydawało jej się bardziej niesłychanem i tem bardziej uraza zwiększała się w jej sercu.
Mając naturę delikatną, a przytem raczej lękliwą, i odczuwając rzeczywiście, że odpowiedź zbyt niechętna popsułaby harmonię dnia, wolała milczeć; lecz on nie
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.