— I ja będę do ciebie rzucała, Józiu, będę bardzo często do ciebie rzucała.
A wilgotne już oczy Józia poczęły się zaraz uśmiechać.
— Nie zrobią jej oni krzywdy — mówił Bigiel do pani Emilii. — Dziwna rzecz: chłopczyska urwisy, co się zowie, a z nią ogromnie uważni! Ale to Połaniecki wychował ich w takim kulcie dla niej.
— Takie kochane dzieci, jak mało na świecie! — odrzekła pani Emilia.
Dzieci zaś zbiły się przez chwilę w kupkę, dla rozebrania między siebie kółek i pałeczek. W środku tej kupki stała najstarsza wiekiem i najwyższa Litka, a jakkolwiek Bigielęta należały do dzieci raczej przystojnych, ona ze swą słodką i poetyczną twarzyczką, o rysach prawie nadto delikatnych, wyglądała wśród tych czerstwych pucołowatych twarzyczek, jak istota z innej planety. Pierwsza pani Bigielowa zwróciła na to uwagę.
— Patrzcie — rzekła — czy to nie istna królewna? Szczerze mówię, że jej się napatrzyć nigdy nie mogę.
— Takie to jakieś szlachetne — dodał Bigiel.
A pani Emilia patrzyła na swoją jedynaczkę wzrokiem, w którym było morze miłości. Dzieci rozbiegły się teraz i ustawiły w wielkie koło, tworząc na szarem tle igliwa różnobarwne plamki, przyczem pod ogromnemi sosnami wydawały się tak małe, jak kolorowe grzybki.
Panna Marynia zeszła z werandy i stanęła przy Litce, żeby jej pomagać w łapaniu kółek, pod które trzeba było podbiegać i by w ten sposób ochraniać ją od zmęczenia.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.