— Mówią, że samobójstwo, to tchórzostwo — wtrąciła Marynia.
— To też ja nie odbieram sobie życia ze zbytku odwagi.
Lecz Bigiel rzekł:
— Mówmy o życiu, nie o śmierci, i o tem, co w niem najlepsze, to jest o zdrowiu. Za zdrowie pani Emilii!
— I Litki! — dodał Połaniecki.
Poczem zwrócił się do panny Maryni:
— Za zdrowie naszych wspólnych przyjaciółek!
— Najchętniej — odrzekła panna Marynia.
On zaś zniżył nieco głos i mówił dalej:
— Bo widzi pani, ja uważam je nietylko za swoje przyjaciółki, ale także... jakby to powiedzieć?... za orędowniczki. Litka to jeszcze dziecko, ale pani Emilia wie przecie, komu ofiarować przyjaźń, więc gdyby ktoś miał do mnie jakieś uprzedzenia, choćby słuszne, gdybym z kimś postąpił nie tak, jak powinienem, ale wprost źle — i gdyby widział, że ja się tem męczę, to przecie powinien pomyśleć, że jednak nie jestem najgorszym z ludzi, skoro taka pani Emilia ma dla mnie szczerą życzliwość.
Panna Marynia zmieszała się, ale jednocześnie uczyniło się jej go żal, on zaś kończył jeszcze ciszej:
— A ja się naprawdę męczę. Mnie o to bardzo, bardzo chodzi!
Zanim odpowiedziała, pan Pławicki wzniósł zdrowie pani Bigielowej i wypowiedział całą mówkę, której treścią było, że królową stworzenia jest właściwie nie kto inny, tylko kobieta, zatem przed kobietą, jako królową,
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.