Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

Maszko. — I dla pana i dla panny Maryni mam tak głęboką przyjaźń, jak gdybyście należeli do mojej rodziny.
— W imieniu sieroty, dziękuję — odpowiedział pan Pławicki.
I wzruszenie nie pozwoliło mu mówić więcej.
Maszko zaś spoważniał i rzekł:
— Ale jeśli chcecie, bym bronił waszych praw i w tym wypadku, który, jak powiedziałem, może się okazać złudzeniem — i w innych — to mi te prawa dajcie...
Tu młody adwokat chwycił rękę pana Pławickiego.
— Szanowny panie — rzekł — pan domyślasz się, o czem chcę mówić, więc zechciej wysłuchać mnie cierpliwie do końca.
Poczem zniżył głos i, choć nikogo nie było w pokoju, jął mówić prawie cicho. Mówił z siłą, powagą a zarazem z wielkiem umiarkowaniem, jak przystało na człowieka, który nigdy nie zapomina, kim jest i co przynosi. Pan Pławicki przymykał chwilami oczy, chwilami ściskał rękę Maszki, wreszcie po ukończonej konferencyi rzekł:
— Przejdź pan do salonu, ja tam przyślę Marynię. Nie wiem, co ona panu odpowie, w każdym razie niech się stanie to, czego Bóg chce... Ja umiałem pana zawsze cenić, teraz cenię jeszcze więcej — i ot!
Ramiona pana Pławickiego otworzyły się szeroko — i Maszko pochylił się ku nim, powtarzając nie bez wzruszenia, choć zawsze z wysoką godnością:
— Dziękuję, dziękuję!
I po chwili znalazł się w salonie.
Panna Marynia wyszła z twarzą mocno pobladłą,