zawszę przy niej, a ona mieszka z ojcem i nie chce się z nim ożenić.
— Wyjść za niego...
— Wyjść za niego. On się tem martwi, mamusiu? prawda?
— Pewnie, moje dziecko.
— Bo ja to wszystko wiem. A żeby ona wyszła za niego, czyby go kochała?
— Pewnie, kotku, on taki dobry człowiek.
— To ja już teraz wiem.
Dziewczynka przymknęła oczy, i pani Emilia sądziła przez chwilę, że usypia, ale ona po niejakim czasie znów poczęła pytać:
— A jakby on się ożenił z Marynią, czyby nas przestał kochać?
— Nie, Lituś. Onby nas zawsze tak samo kochał.
— Ale Marynię lepiej?
— Marynia byłaby mu wtedy bliższą, niż my. Czemu się ty, kotku, o to dopytujesz?
— To źle?
— Nie; niema w tem nic złego, nic a nic! Tylko boję się, że się zmęczysz.
— O nie! ja i tak ciągle o panu Stachu myślę. Ale niech mamusia nic o tem Maryni nie mówi.
Na tem skończyła się rozmowa, po której Litka przez kilka następnych dni była milcząca, tylko jeszcze uporczywiej, niż przedtem, wpatrywała się w Marynię. Czasem brała ją za rękę i zwracała ku niej oczy, jakby chciała ją o coś zapytać. Czasem, gdy oboje z Połanieckim byli przy niej, przenosiła ustawicznie wzrok to na
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.