istnienia. Zrozumiał to przez litość i miłość, jaką w tej chwili odczuwał dla Litki, która, obca pochodzeniem, była mu w tej chwili tak droga, jak rodzone dziecko. „Gdyby mi ją oddano na własność — pomyślał — gdyby jej zbrakło matki, wziąłbym ją na zawsze i uważałbym, że mam dla czego żyć.“
I czuł również, że gdyby można było wejść w targ ze śmiercią, oddałby jej siebie bez wahania, byle wykupić to „kociątko,“ nad którem teraz ta śmierć zdawała się unosić, jak drapieżny ptak nad gołębiem. Ogarnęła go tkliwość, jakiej dotychczas nie doświadczał, i ów człowiek, z charakteru raczej szorstki i prędki, gotów był całować ręce i główkę tego dziecka, w najtkliwszej pieszczocie, takiej, na jaką nie każde nawet serce kobiece zdobyćby się mogło.
Tymczasem pociemniało. Po chwili weszła pani Emilia, osłaniając dłonią błękitną lampkę nocną.
— Śpi? — spytała cicho, stawiając lampkę na stoliku za głową Litki.
— Śpi — odpowiedział równie cicho Połaniecki.
Pani Emilia wpatrzyła się w uśpioną.
— Widzi pani — szepnął dalej Połaniecki — jak oddycha równo i spokojnie. Jutro będzie zdrowsza i silniejsza.
— Tak! — odpowiedziała z uśmiechem.
— Teraz na mamę kolej. Spać! spać! bo inaczej zacznę zrzędzić okropnie.
Jej oczy śmiały się ciągle do niego z wdzięcznością. W łagodnem, błękitnem świetle lampki nocnej wyglądała, jak zjawisko. Twarz miała zupełnie anielską
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.