raczej stwierdzenie zjawiska, niż odpowiedź, na którą zresztą nie miał czasu, gdyż w tejże chwili panna Marynia wsunęła się do pokoju.
Skinęli sobie wzajem głowami, poczem on podniósł fotel i postawił go cicho przy łóżku Litki, dając na migi pannie Maryni znać, żeby siadła. Ona pierwsza poczęła mówić, a raczej szeptać:
— Niech pan pójdzie teraz na herbatę. Profesor Waskowski tam jest.
— A pani Emilia?
— Nie mogła już wysiedzieć. Mówiła, że aż jej samej dziwno, ale musi iść spać.
— Ja wiem, dlaczego. Doktor ją zahipnotyzował i dobrze zrobił. Mała naprawdę lepiej.
Panna Marynia spojrzała mu w oczy, lecz on powtórzył:
— Naprawdę lepiej... jeśli atak nie wróci, a jest nadzieja, że nie wróci.
— Ach! Bogu chwała. Niech pan teraz pójdzie na herbatę.
Lecz on wolał tak oto szeptać do niej z blizka i poufnie, więc odrzekł:
— Dobrze, dobrze, ale później. Umówmy się przytem tak, by i pani mogła wypocząć. Słyszałem, że ojciec pani był chory. Pewno pani i nad nim czuwała.
— Ojciec zdrów już, a ja chcę koniecznie zastąpić Emilkę. Mówiła mi, że jej służba nie spała także całą zeszłą noc, bo stan małej był już przed atakiem niepokojący... Trzeba, żeby teraz ktoś ciągle czuwał, więc jabym
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.