Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

ki i pani Emilia uczuła zimny pot, występujący zarówno na ręce dziecka, jak na jego skronie.
— Lituś! — zawołała cichym, przerażonym głosem.
A dziewczynka poczęła mówić:
— Tak mi dziwnie! tak słabo!...
Myśli jej poczęły się widocznie mącić, gdyż po chwili mówiła dalej:
— O! morze płynie! Takie duże morze, i my wszyscy po niem płyniemy. Mamo, mamo!...
I przyszedł znowu atak, straszny, niemiłosierny. Ciało dziewczynki wyprężyło się w konwulsyi, a źrenice jej uciekły w tył głowy. Nie było się już co łudzić: nadchodziła śmierć, czuć ją było w bladem świetle lampki i w mrocznych kątach pokoju, w dźwięku szyb, bitych deszczem, i w szumie wiatru, pełnym przerażających głosów i wołań.
Połaniecki zerwał się i pobiegł po doktora; po kwandransie wrócili obaj, niepewni wobec zamkniętych drzwi pokoju, czy dziecko żyje jeszcze, i znikli w nich natychmiast, naprzód Połaniecki, potem doktor, powtarzający od chwili, gdy go wyciągnięto z łóżka, jeden frazes:
— Chyba wzruszenie, czy przestrach?
Kilkoro ludzi ze służby o twarzach sennych i przerażonych zgromadziło się pode drzwiami, nasłuchując — i w całem mieszkaniu nastała cisza, długa, ciężka, jak ołów.
Przerwała ją wreszcie Marynia, która pierwsza wyszła z zamkniętego pokoju, z twarzą bladą, jak płótno, i trzęsącym się głosem rzekła śpiesznie:
— Wody dla pani! Panienka nie żyje!