Oboje umilkli i milczeli dość długo, poczem Marynia rzekła:
— Pójdę zobaczyć, co się z nią dzieje.
Po chwili wróciła:
— Śpi — rzekła. — Chwała Bogu!
Jakoż Połaniecki nie widział tego wieczora pani Emilii, która zapadła jakby w letargiczny sen. Przy pożegnaniu Marynia znów uścisnęła długo i silnie jego rękę i niemal z pokorą spytała:
— Pan mi nie ma za złe tego, że ja powtórzyłam Emilce ostatnie życzenie Litki?
— W takich chwilach — odpowiedział Połaniecki — nie umiem myśleć o sobie. Mnie chodzi tylko o panią Emilię i jeśli słowa pani sprawiły jej ulgę, to pani za nie dziękuję.
— Więc do jutra? prawda?
— Do jutra.
Połaniecki pożegnał się i wyszedł, a schodząc ze schodów, myślał:
— Ona uważa się za moją narzeczoną.
I nie mylił się. Marynia uważała go za narzeczonego. Nie był on jej nigdy obojętnym; owszem, siła urazy była w niej miarą tego niezwykłego zajęcia, jakie w niej obudził. A przytem, w czasie choroby i pogrzebu Litki mógł on sam odkrywać w sobie niezgłębione pokłady egoizmu — jej wydał się tak dobrym, że po prostu nie miała go z kim porównać. Reszty dokonały słowa Litki. W istocie rzeczy jej serce pragnęło przedewszystkiem kochać — i teraz — skoro raz przyrzekła Litce w chwili jej śmierci, skoro raz zobowiązała się do
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.