— Tyle się rzeczy dla mnie związało ze wspomnieniem tej dziecinki... Byłam w ostatnich czasach prawie ciągle z nią i z Emilką... Emilka, to dziś dla mnie jedna z najbliższych w świecie osób... Ja tak samo należałam do nich, jak i pan... Nie wiem dobrze, jak to powiedzieć... Było nas czworo, a teraz zostało troje — związanych przez Litkę... Bo ona nas związała. Ja teraz, jak o niej myślę, to zarazem myślę o Emilce i o panu... Dlatego postanowiłam wymalować cztery brzozy, a widzi pan, że jest trzy fotografie: jedna dla Emilki, jedna dla mnie, a jedna dla pana.
— Dziękuję pani — odrzekł Połaniecki, wyciągając ku niej rękę.
Marynia oddała mu uścisk bardzo serdecznie i rzekła:
— Dla jej pamięci też powinniśmy zapomnieć o wszystkich dawnych urazach.
— To się już stało — odpowiedział Połaniecki — a co do mnie, to chciałem, żeby tak było jeszcze na długo przed śmiercią Litki.
— To też odtąd zaczęła się moja wina, za którą pana przepraszam.
I znów podała mu rękę. Połaniecki zawahał się przez chwilę, czy ma ją podnieść do ust, nie uczynił tego jednak, tylko rzekł.
— A więc zgoda?
— I przyjaźń? — odpowiedziała Marynia.
— I przyjaźń.
W oczach jej odbiła się głęboka spokojna radość, która opromieniła całą jej twarz łagodnem światłem. Było w niej teraz tyle dobroci i ufności, że Połanie-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/014
Ta strona została uwierzytelniona.