— Tegobym ci nie odmówił, gdybyś przyszedł w innych okolicznościach. Ale powiem ci, jak jest. Patrz: nie noszę krepy na kapeluszu, ni białych tasiemek przy surducie, więc nie jestem w żałobie, a mimo tego daję ci słowo, że jestem w większej żałobie, niż gdyby mi własne dziecko umarło...
— Tak, nie policzyłem się z tem — rzekł Maszko. — Przepraszam cię.
Połanieckiego ujęły te słowa:
— Jeśli zresztą bardzo ci na tem zależy... jeśli prawdziwie nie będziesz mógł znaleźć nikogo innego — to niechże będzie, jak chcesz, ale szczerze ci mówię, że po takim pogrzebie ciężko mi być na weselu.
Połaniecki nie powiedział wprawdzie: „na takiem weselu“, ale Maszko odgadł jego myśl.
— Przytem — mówił dalej Połaniecki — jest i druga okoliczność. Tyś musiał o tem słyszeć, że było jakieś biedaczysko, doktorzyna..., który kochał się na śmierć w twojej narzeczonej. Wolno jej było nie być wzajemną i nikt jej z tego powodu nie może robić zarzutu, ale tamten swoją drogą pojechał gdzieś, gdzie pieprz rośnie, i licho go wzięło... rozumiesz? — a ja byłem z nim w przyjaźni, zwierzał mi się ze swoich nieszczęść i wypłakiwał mi się w kamizelki — rozumiesz?... W tych warunkach drużbować innemu — sam powiedz?
— I tamten naprawdę umarł z miłości dla mojej narzeczonej?
— Toś ty o tem nie słyszał?
— Nie tylkom nie słyszał, ale uszom nie wierzę...
— Wiesz co, Maszko, małżeństwo zmienia czło-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.