nie lubił kłaść się wcześnie i wzywał Gątowskiego na partyę szachów. Podczas partyi panna Marynia z Połanieckim siedzieli znów osobno i rozmawiali z ożywieniem, ku serdecznej męce „niedźwiadka“.
— Przyjazd pana Gątowskiego — rzekł nagle Połaniecki — musi być pani miły, bo pani przypomniał Krzemień.
Przez twarz Maryni przemknęło zdziwienie, że Połaniecki pierwszy wspomina Krzemień. Ona sądziła, że na mocy milczącej ugody, sprawę tę pokryje wiekuiste milczenie. Po chwili też odrzekła:
— Ja już więcej nie myślę o Krzemieniu.
I mówiąc to, mówiła nieprawdę, bo w głębi serca było jej serdecznie żal i miejsca, w którem się wychowała, i pracy kilku lat, i zburzonych nadziei; ale sądziła, że tak jej nakazuje mówić zarówno obowiązek, jak i budzące się dla Połanieckiego coraz silniejsze uczucie.
— Krzemień — dodała nieco wzruszonym głosem — był powodem naszej kłótni, a ja chcę teraz zgody i zgody na zawsze.
I mówiąc to, patrzyła Połanieckiemu w oczy z taką pełną słodyczy kokieteryą, na jaką umie się zdobyć licha kobieta zawsze, a uczciwa wówczas tylko, gdy poczyna kochać; Połaniecki zaś pomyślał:
— Jednakże ona jest ogromnie dobra.
I zaraz powiedział głośno:
— Paniby miała przeciw mnie bajeczną broń, bo mnie dobrocią do piekłaby można zaprowadzić...
A ona odrzekła:
— Ja tam nie chcę pana prowadzić.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.