pozoru, który je osłoni przed światem. To jest pewne. Jestem zgubiony, niemal bez ratunku.
— Do licha!
— Rozumiesz teraz, że to, co mnie nurtuje, musi się na kimś skrupić — i że Gątowski musi mi w taki lub owaki sposób za krzywdę zapłacić.
Połaniecki ruszył ramionami.
— Nie rozczulam się i ja nad nim. Niech tak będzie.
— Kresowski przyjdzie po ciebie jutro o dziewiątej.
— Dobrze.
— Zatem do widzenia. Ale! jeśli zobaczysz jutro Pławickiego, powiedz mu, że w Rzymie umarła jego krewna, Płoszowska, po której spodziewał się spadku. Testament był tu u regenta Podwójnego i ma być jutro otwarty.
— Dobrze, Pławicki już o tem wie, bo ona umarła przed pięciu dniami.
Połaniecki został sam. Przez czas jakiś myślał o swojej sumie, nie przewidując sposobu, w jaki ją będzie mógł od zbankrutowanego Maszki wydobyć — i myśl ta zaniepokoiła go. Przypomniał sobie jednak, że suma ta nie mogła być przed całkowitą spłatą wykreślona z hipoteki Krzemienia, że więc w ostatecznym razie zostanie, jak był dawniej, wierzycielem Krzemienia. Krzemień nie był wprawdzie wiele lepszym dłużnikiem od Maszki, nie była to więc wielka pociecha — ale na razie należało na niej poprzestać.
Później też przyszło mu do głowy co innego. Począł wspominać Litkę, panią Emilię, Marynię i uderzyło
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.