Pan Pławicki spojrzał na niego zarazem ponuro i uroczyście i rzekł:
— Dziś było otwarcie testamentu.
— No i co?
— I co? I gadają teraz po Warszawie: „Pamiętała o najdalszych krewnych!“ Ładnie pamiętała! Marynia ma zapis — tak? — a wiesz jaki? Czterysta rubli dożywotnie. I to milionerka!! Pannie służącej się taki legat zostawia — nie krewnej.
— A wujaszek?
— A ja nic. Rządcy zapisała piętnaście tysięcy rubli, a o mnie ani dudu.
— Cóż robić?
— Giną stare tradycye! Ilużto ludzi dawniej dochodziło przez testamenta do majątków, a dlaczego? Bo istniała miłość i solidarność w rodzinach.
— I dziś jeszcze znam takich, którym tysiące spadły na głowę z zapisów.
— Tak. Są tacy, są! Jest takich pełno, ale ja do nich nie należę.
Pan Pławicki wsparł głowę na ręku i z ust jego wyszło coś w rodzaju monologu:
— Że też zawsze i wszędzie gdzieś, komuś, ktoś, coś...
Tu westchnął i po chwili dodał:
— A mnie nigdy i nigdzie, nikt, nic...
A Połanieckiemu przyszła nagle równie okrutna jak pusta myśl do głowy, by rozweselić pana Pławickiego, więc rzekł:
— E, ona umarła w Rzymie, a tutejszy testament dawniej pisany, przedtem zaś także istniał, jak słyszałem.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/065
Ta strona została uwierzytelniona.