Tu pan Pławicki począł się stukać palcem w czoło.
Waskowskiego Połaniecki nie zastał, więc po widzeniu się poprzedniem z Maszką, koło piątej po południu wpadł do Maryni, bo jednak sumienie go gryzło z powodu bzdurstw, których nagadał Pławickiemu. „Stary — mówił sobie — będzie spijał wysokie wina na rachunek tego kodycylu, a oni podług mnie i tak nad stan żyją. Nie trzeba, żeby żart trwał zbyt długo“.
Marynię zastał w kapeluszu. Miała iść do Bigielów, ale zatrzymała go, on zaś, ponieważ i tak nie przyszedł na długo, więc został.
— Winszuję pani spadku — rzekł.
— I ja rada jestem — odpowiedziała — bo to coś pewnego, a w naszem położeniu, to ważna rzecz. Zresztą chciałabym być jak najbogatsza.
— Dlaczego?
— A pamięta pan, co pan raz mówił, że chciałby mieć tyle, żeby założyć fabrykę i nie prowadzić domu handlowego. Ja to zapamiętałam, a że każdy ma jakieś swoje pragnienia, więc i ja chciałabym mieć dużo, dużo pieniędzy.
Tu, myśląc, że może powiedziała zbyt wiele i zbyt wyraźnie, poczęła rozprostowywać fałdy sukni, bo to pozwalało schylić jej głowę.
— Ja przychodzę jeszcze, żeby panią przeprosić — rzekł Połaniecki. — Dziś przy obiedzie nagadałem głupstw panu Pławickiemu, że panna Płoszowska może zmieniła testament i zapisała mu cały majątek. Nad moje spodziewanie wziął to poważnie. Nie chciałbym, żeby się łudził, i jeśli pani pozwoli, to zaraz pójdę do jego pokoju, by jakoś mu to wytłómaczyć.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/068
Ta strona została uwierzytelniona.