się w głąb lasku, na miejsce upatrzone już poprzedniego dnia przez Kresowskiego.
Furmani, spoglądając na owe siedm paletotów, rysujących się czarno i dziwacznie na śniegu, poczęli na siebie mrugać:
— Wiecie, co to będzie? — spytał jeden.
— Albo mi to pierwszyzna — odpowiedział drugi.
— Niech się świat poleruje, niech się kpy biją!
Tamci w tym czasie, cłapiąc ciężkimi kaloszami i wyrzucając z nozdrzy słupy białej pary, szli ku drugiemu brzegowi lasku. Po drodze, pan Jamisz, trochę wbrew regułom obowiązującym w podobnych okolicznościach, zbliżył się do Połanieckiego i począł mówić:
— Chciałem szczerze, by mój paukant przeprosił pana Maszkę, ale w takich warunkach niepodobna.
— Ja proponowałem Maszce także, żeby złagodził to, co napisał — i nie chciał...
— To i niema wyjścia. Wszystko to bardzo głupie, ale niema wyjścia!
Połaniecki nie odpowiedział i szli w milczeniu. Pan Jamisz znów począł mówić:
— Ale! Słyszałem, że Marynia Pławicka ma jakiś zapis?
— Mały, ale ma.
— A stary?
— Zły, że cały majątek nie jemu zapisany.
Pan Jamisz uderzył się rękawiczką po czole.
— On ma trochę tu, ten Pławicki.
Potem, obejrzawszy się naokół, rzekł:
— Jakoś daleko idziemy.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.