Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

Maszko zaś mówił dalej:
— Zelżony, ranny, zrujnowany — wszystko na raz!
— Powtarzam ci, że nie pora o tem myśleć.
Maszko wsparł się łokciem na poduszce, syknął z bólu i rzekł:
— Daj spokój. To ostatni mój czas, w którym mogę się wygadać z porządnym człowiekiem. Za tydzień lub dwa będę należał do ludzi, których się unika... Co mi tam gorączka! Jest coś nieznośnego w takiej zupełnej ruinie, w takiem zarwaniu się ludzkiej doli, mianowicie, że potem pierwszy lepszy kretyn, pierwsza lepsza gęś, będą mówili: „Ja to oddawna wiedziałem“ — „Ja to z góry przewidywałam“. Tak! wszyscy zawsze wszystko przewidują... po fakcie — i z człowieka, w którego piorun trzasł, robią w dodatku głupca lub waryata.
Połaniecki przypomniał sobie w tej chwili słowa Bigiela, Maszko zaś, dziwnym trafem mówił w dalszym ciągu tak, jakby chciał na nie odpowiedzieć:
— A myślisz, żem ja nie zdawał sobie sprawy, żem szedł za ostro, żem się pchał za gwałtownie, że chciałem być czemś więcej niż byłem, żem za wysoko nos nosił... Tej sprawiedliwości mi nikt nie odda, ale ty wiedz o tem, żem ja to sobie mówił... Tylko mówiłem sobie jednocześnie: tak potrzeba — to jedyna droga, żeby wypłynąć — i co? — może stosunki są krzywe, może ogólne życie idzie na opak, ale jednak, gdyby nie ta bezdennie głupia a nieprzewidziana i nieobliczalna awantura, byłbym wypłynął — właśnie dlatego, że taki byłem, jak byłem... Gdybym był skromnym człowiekiem, nie byłbym dostał panny Krasławskiej... U nas trzeba zawsze coś