tury! — zarazem najszczersze, najżywiej czujące, najmocniej wszystko biorące do serca — i komedyanckie. Kiedy się o tem myśli, to się je kocha, ale jednocześnie chce się śmiać i płakać.
Połaniecki przypomniał sobie, jak za pierwszą bytnością w Krzemieniu opowiadał Maryni o swoich czasach belgijskich, gdy, bawiąc się na współkę z kilkoma młodymi Belgami w pesymizm, spostrzegł wreszcie, że on te wszystkie teorye bierze daleko więcej od nich do serca i że tem samem więcej mu one psują życie. Więc teraz rzekł:
— To, co profesor mówi, to jest prawda. Takie rzeczy widziałem i ja — i dlatego wszystkich nas dyabli wezmą.
Lecz Waskowski wlepił w zamarznięte szyby swoje mistyczne oczy i rzekł:
— Nie, nas wszystkich przygarnie kto inny. Ta gorącość krwi, ta zdolność przejmowania się ideą, to są wielkie podstawy do misyi, którą Chrystus słowiańskiemu światu wyznaczył.
Tu Waskowski wskazał na poplamiony przez ptaki rękopism i rzekł tajemniczo:
— Widzisz, ja z tem jadę. To praca mojego życia... Chesz, żebym ci to przeczytał?
— Dalibóg, nie mam czasu. Późno już.
— Prawda. Mroczy się. Więc ci powiem w krótkich słowach... Nietylko myślę, ale i najgłębiej wierzę, że Słowianie mają wielką misyę do spełnienia.
Tu Waskowski przerwał, począł trzeć ręką czoło i rzekł:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.