Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

Głośno zaś rzekł:
— I profesor spodziewa się, że jak taka rzecz wyjdzie z druku...
— Nie, ja się niczego nie spodziewam. Ja mam trochę miłości, ale ja za lichy człowiek, za marny umysł... To zginie, jakby kto kamień rzucił w wodę, ale będą fale, będą koła. Niech potem przyjdzie jaki wybraniec... Bo ja wiem?... Co przeznaczone, to nie minie. Oni nie potrafią wyrzec się misyi, choćby sami chcieli... I widzisz, natur ludzkich nie trzeba odciągać od ich przeznaczenia, ani przemocą zmieniać. Co dobre gdzieindziej, to może być złe u nas, bo nas do czego innego Bóg stworzył. Zresztą, próżna robota. I ty próżno w siebie wmawiasz, że chcesz tylko pieniądze robić, i ty musisz pójść za głosem przeznaczenia i natury...
— Ja nawet idę, bo się żenię... To jest: żenię się, jeśli mnie zechcą.
A Waskowski objął go przez pół:
— Bodajże cię! A to doskonale! Niech cię Bóg błogosławi... Wiem! Wam to nakazała ta dziecinka... A pamiętasz, jakem ci mówił, że i ona ma coś do spełnienia, że nie umrze, póki tego nie spełni? Niechże jej Bóg da światło, a wam obojgu błogosławieństwo... Marynia to przecie złoto!...
— A kochanemu profesorowi szczęśliwej drogi i szczęśliwej misyi.
— I tobie, i tobie — czego sobie sam życzysz.
— Ja? czego sobie życzę? — mówił wesoło Połaniecki. — A tak z pół tuzina małych misyonarzy...