Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

— A urwis! zawsze był urwis! — odpowiedział Waskowski. — No leć, leć, ja tam do was jeszcze przyjdę...
Połaniecki wyleciał, wsiadł w dorożkę i kazał się wieźć do Pławickich. Po drodze układał sobie, co powie Maryni i ułożył sobie mówkę, w miarę uczuciową, w miarę trzeźwą, jak przystoi na pozytywnego człowieka, który znalazł wprawdzie to, czego szukał, ale który żeni się także i przez rozum.
Marynia spodziewała się go widocznie o wiele później, bo światła w pokojach nie były pozapalane, chociaż ostatnie blaski zachodu gasły już na dworze.
Połaniecki począł na powitanie całować jej obie ręce i zapomniawszy zupełnie o rozumnej przemowie, spytał trochę niepewnym i wzruszonym głosem:
— Odebrała pani kwiaty i list?
— Tak...
— I domyśla się pani, dlaczegom przysłał?
Maryni serce biło tak mocno, że nie zdobyła się na odpowiedź.
Więc Połaniecki pytał dalej, coraz bardziej przerywanym głosem:
— Czy pani zgadza się na wolę Litki? Czy pani mnie chce?
— Tak — odpowiedziała Marynia.
Teraz on, w poczuciu, że wypada jej dziękować, napróżno szukał słów. Przyciskał tylko coraz mocniej do ust jej ręce i zarazem trzymając je obie, przyciągał ją zlekka, coraz bliżej i bliżej. Nagle, owionął go płomień; objął ją i począł ustami szukać jej ust. Lecz ona odwróciła głowę, tak, że mógł tylko całować włosy na