— Jak narzeczeni, papo.
Pan Pławicki cofnął się nieco i spytał:
— Jak powiadasz?
— Mówię — odpowiedziała, patrząc mu spokojnie w oczy — że pan Stanisław chce mnie wziąć i że jestem bardzo szczęśliwa...
Połaniecki przybliżył się, uściskał z całej siły pana Pławickiego i rzekł:
— Chcę wziąć, za zgodą i pozwoleniem wujaszkowem.
Lecz pan Pławicki zawołał: „Dziecko moje!“ i podążywszy chwiejnym krokiem do kanapy, siadł na niej ciężko.
— Pozwólcie — mówił — wzruszenie... Nic to — nie zważajcie na mnie... Moje dzieci!... Jeśli wam to potrzebne — błogosławię z całego serca...
I błogosławił, przyczem opanowało go jeszcze większe wzruszenie, bo Marynię kochał jednak rzeczywiście. Głos wiązł mu co chwila w gardle i oboje młodzi słyszeli tylko takie oderwane zdania lub wyrazy, jak naprzykład: „jakiś kąt przy was — dla starca, który całe życie pracował...“, „jedyne dziecko...“, „sierota...“.
Oni zaś uspakajali go na współkę i uspokoili tak dobrze, że w pół godziny potem pan Pławicki uderzył nagle po ramieniu Połanieckiego i rzekł:
— Ach rozbójniku! Toś ty myślał o Maryni, a ja myślałem, żeś ty trochę...
I resztę dokończył do ucha Połanieckiego, który zaczerwienił się z oburzenia i odpowiedział:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.