— Jak wuj może przypuszczać! Gdyby mi to kto inny śmiał powiedzieć...
— No, no, no! — odparł, śmiejąc się, Pławicki. — Niema dymu bez ognia.
Tegoż jeszcze wieczora Marynia, żegnając się z Połanieckim, spytała:
— Czy mi pan nie odmówi jednej rzeczy?
— Co tylko pani rozkaże.
— Bo ja sobie dawno powiedziałam, że jeśli przyjdzie taka chwila, jak dziś, to potem pojedziemy razem do Litki.
— A moja droga pani! — odpowiedział Połaniecki.
A ona mówiła dalej:
— Nie wiem, co tam ludzie powiedzą, ale co nam do świata — prawda?
— Naturalnie! Mielibyśmy też na ludzi się oglądać. Z duszy serca jestem pani wdzięczny za tę myśl. Moja droga pani, moja... Maryniu.
— Bo ja myślę, że ona patrzy na nas i modli się za nas.
— Tak, to nasza mała patronka.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
— Do jutra.
— Do jutra — rzekł, całując jej ręce — do pojutrza, codzień, i do...
Tu dodał ciszej:
— I do ślubu.
— Tak! — odpowiedziała Marynia.
Połaniecki wyszedł. W głowie i w sercu czuł wielki
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.