Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

nieugiętego. Ale tego rodzaju uwagi, które niechętne serce czyniłoby na jego niekorzyść, roztkliwiały ją już tylko dla niego.
I w pół godziny później była już do głębi duszy przekonana, że wina leży tylko li po jej stronie i że „tyle go już w życiu namęczyła“, że teraz powinna ustąpić, to jest pierwsza wyciągnąć rękę do zgody. Ustępstwo owo równało się w jej pojęciu napisaniu do niego kilku słów pojednawczych. „On się tak nacierpiał z powodu tej sprawy Krzemienia, że mu się to należy“. I gotowa była choćby płakać nad jego losem. Spodziewała się przytem, że on, ten niegodziwy, brzydki człowiek, oceni to, ile ją kosztuje pisać do niego i przyjdzie jeszcze tego wieczora.
Zdało jej się, że nic łatwiejszego, jak skreślić kilka serdecznych wyrazów, takich, któreby, idąc od serca, szły wprost do serca. Ale co za trudność! List nie ma oczu, które zachodzą łzami, nie ma twarzy, która się uśmiecha zarazem smutno i słodko, nie ma głosu, który drga, nie ma rąk, które się wyciągają. List można czytać i rozumieć, jak się chce, bo to tylko czarne litery, na obojętnym jak śmierć papierze.
Marynia darła właśnie trzeci arkusik, gdy pomarszczona jak pieczone jabłko twarz pana Pławickiego, z świeżo ufarbowanymi wąsikami, ukazała się w uchylonych drzwiach.
— Niema Połanieckiego? — spytał.
— Niema, papo.
— A czy przyjdzie jeszcze?
— Nie wiem, papo — odpowiedziała z westchnieniem.