Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— I pani naprawdę chciała pisać? — spytał Połaniecki.
— Widzi pan podarty papier.
— Szczerze mówię, że pani zbyt dobra.
Ona podniósłszy oczy i wpatrzywszy się w półkę przybitą nad biurkiem, odrzekła:
— Dlatego, że to była moja wina. Tak! tylko moja!
I sądząc, że nie może być dość wspaniałomyślną, dodała po chwili, zaczerwieniwszy się po uszy i spuszczając oczy:
— Bo jednak profesor Waskowski ma słuszność w tem, co pisze o... nauce.
Połaniecki miał w tej chwili ochotę klęknąć i ucałować jej nogi. Jej wdzięk i dobroć nie tylko rozbrajały go, ale i naprawdę podbijały zupełnie.
— Żem zginął, tom zginął! — zawołał, jakby kończąc jakąś niewypowiedzianą słowami myśl. — Pani zawojuje mnie zupełnie.
A ona poczęła trząść wesoło główką.
— Oj, nie wiem! Taki tchórz ze mnie.
— Tchórz z pani? Powiem pani jedną anegdotę. W Belgii znałem dwie panny Wauters, które miały faworyta kota. Poczciwe stworzenie, zdawałoby się, że go można do rany przyłożyć. Potem jedna z nich dostała w podarku oswojonego zająca. Cóż pani powie! Kot się go tak bał, że ze strachu skakał na wszystkie szafy i piece. Raz poszły panny Wauters na spacer i nagle przypomniały sobie, że kot został z zającem. „A czy „Matou“ nie zrobi jakiej krzywdy zającowi?“ „Matou? on się go przecie tak boi, że ze skóry wyłazi!“ I poszły spo-