— Nie tak, jak był przed pewnym czasem, gdy go trochę kokietowano.
— Bo nie był taki niegodziwy, jak pewien „pan Stach“.
— To będzie dziwne małżeństwo. Ona nie jest brzydka, choć jest blada i ma zawsze czerwone oczy. Ale Maszko żeni się dla majątku. Przypuszczał, że ona go nie kocha, i gdy była ta awantura z Gątowskim, (to także rycerz!) był pewien, że te panie skorzystają ze sposobności, by zerwać. Tymczasem stało się wprost przeciwnie — i niech pani sobie wyobrazi, że Maszko jest teraz znów niespokojny, że wszystko idzie tak, jak po maśle. Wydaje mu się to podejrzane. To są jakieś dziwne rzeczy. Istnieje jakoby i pan Krasławski... Bóg wie co!... Wszystko to razem jest głupie. Tam nie będzie szczęścia, przynajmniej takiego, jak ja sobie wyobrażam.
— A jak pan sobie je wyobraża? — spytała Marynia.
— Ja myślę, że szczęście jest w tem, żeby wziąć kobietę pewną — tak jak pani — i jasno widzieć przyszłość.
— A ja myślę, że w tem, żeby być kochaną, ale to jeszcze nie dość.
— Cóż jeszcze?
— Żeby być tego wartą i żeby...
Tu panna Marynia nie umiała przez jakiś czas znaleźć słów, w końcu jednak rzekła:
— I żeby wierzyć w męża... i żeby z nim razem pracować.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.