sobie można było w znaczeniu światowem wyobrazić. „Jabym nie wytrzymał“ — mówił sobie Połaniecki. — I nagle przypomniał sobie, że podczas, gdy ona tu sobie siedzi, konwencyonalnie uśmiechnięta, spokojna, biała, ten ów doktorzyna, który nie mógł „duszy od niej odedrzeć“ — próchnieje gdzieś, między zwrotnikami, równie spokojnie pod ziemią, zapomniany, tak jakby nigdy nie istniał. I porwała go złość. Odczuł nietylko pogardę dla serca panny Krasławskiej, ale ten jej spokój wydał mu się czemś w złym smaku, jakąś duchową martwotą, która niegdyś była w modzie i na którą wówczas, widząc w niej coś demonicznego, piorunowali poeci, ale która z czasem spospoliciała i stała się równą moralnej nicości i głupocie. „To przedewszystkiem jest gęś, a w dodatku gęś bez serca“ — pomyślał Połaniecki. — I w tej chwili niepokój Maszki z powodu szlachetnego zachowywania się tych pań, stał mu się zrozumiałym, do tego stopnia, że Maszko urósł w jego opinii, jako człowiek przenikliwy i sprytny.
Potem począł porównywać własną narzeczoną z panną Krasławską i z wielkiem wewnętrznem zadowoleniem powiedział sobie: „Maryśka, to zgoła inny gatunek.“ Czuł, że wypoczywa duchowo, patrząc na nią. O ile tamta była jakby sztuczną rośliną, wyhodowaną nie w szerokich zdrowych powiewach, ale pod szkłem, o tyle od tej biło życie i ciepło, a pomimo tego porównanie wypadało na korzyść Maryni nawet pod względem światowym. Połaniecki nie lekceważył zupełnie tak zwanej „dystynkcyi,“ rozumiejąc, że jeśli nie zawsze, to często odpowiada ona pewnemu duchowemu wykoń-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.