gielowi potrzeba było pilno tylko podpisu Połanieckiego do sprawy, która musiała być załatwiona nazajutrz rano.
— Mogłeś mi zostawić papiery i iść spać — rzekł Połaniecki.
— Ja też wyspałem się u ciebie na sofie, a potem siadłem do fortepianu. Niegdyś grałem tak dobrze, jak i na wiolonczeli, ale teraz już palce ciężkie. Twoja Marynia podobno gra: to taka miła rzecz w domu!
A Połaniecki począł się śmiać swoim szczerym, życzliwym śmiechem.
— Moja Marynia? Moja Marynia posiada talent ewangeliczny: „nie wie lewica, co robi prawica“. Biedactwo kochane! Nie ma też żadnej pretensyi i grywa tylko wówczas, kiedy ją o to proszą.
Na to rzekł Bigiel:
— Niby się to wyśmiewasz, ale tak się wyśmiewają tylko zakochani.
— Bo też jestem zakochany najzupełniej. Przynajmniej teraz tak mi się wydaje, a wogóle muszę powiedzieć, że mi się to wydaje coraz częściej. Chcesz, Bigiel, herbaty?
— Dobrze. Wracasz od pani Krasławskiej?
— Tak.
— Cóż Maszko? Dobija do brzegu.
— Przed chwilą się z nim rozstałem. Odprowadzał mnie do bramy. Jednakże on mówi czasem takie rzeczy, którychby się po nim nikt nie spodziewał.
I Połaniecki rad, że ma z kim pogawędzić i czując potrzebę poufnej rozmowy, począł opowiadać, co słyszał
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.