Bukacki przeczytał:
„Po ślubie Wenecya, Florencya, Rzym, Neapol — czy dobrze?“
— Więc to podróż do Włoch?
— Tak. Wyobraź sobie, że to biedactwo nie było nigdy w życiu za granicą, a Włochy wydawały jej się zawsze zaczarowanym krajem, o którego widzeniu ani marzyła. To wielka radość dla niej — a u licha, cóż dziwnego, że ja trochę myślę o jej przyjemnościach.
— Miłość i Włochy! O Boże, ileś ty już razy na to patrzył! Wszystko to stare, jak świat.
— Nieprawda! Zakochaj się, a obaczysz, że znajdziesz w tem coś nowego.
— Mój kochany, nie o to chodzi, że ja się jeszcze nie kocham, tylko o to, że się już nie kocham. Dawno wygrzebałem z piasku tego Sfinxa i nie jest już on dla mnie zagadką.
— Bukacki, ożeń się.
— Nie mogę. Mam za słaby wzrok i za słaby żołądek.
— Cóż to za przeszkoda?
— Bo widzisz, kobieta jest jak papierowa karta. Anioł pisze z jednej strony, dyabeł z drugiej, papier przebija, słowa się mieszają i robi się bigosik, którego ja nie mógłbym ani przeczytać, ani strawić.
— Że też ty możesz całe życie żyć konceptami!
— Tak samo umrę, jak i ty, który się żenisz. Nam się zdaje, że my myślimy o śmierci: ona o nas lepiej myśli.
Tymczasem Marynia wróciła z ojcem, który uściskał Połanieckiego i rzekł:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.