Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja wcale nie jestem znawcą sztuki.
— Owszem, pan jest.
— Jeśli jestem, tedy oświadczam, że znawstwo obejmuje tylko więcej szczegółów, wcale zaś nie przeszkadza kochaniu wielkiej sztuki, i niech pani wierzy nie Połanieckiemu, ale mnie.
— Nie! Wolę wierzyć panu Połanieckiemu.
— Co było do przewidzenia — odpowiedział Bukacki.
Marynia poczęła spoglądać to na jednego, to na drugiego, z trochę zakłopotaną miną, ale tymczasem pan Pławicki nadszedł z kartami. Narzeczeni chodzili pod rękę po pokojach, Bukacki zaś wkrótce począł się nudzić i nudził się coraz bardziej. W końcu wieczora, humor, który go ożywiał, zgasł, mała twarzyczka stała się jeszcze mniejszą, nos jeszcze ostrzejszym i wyglądał jak zwiędły liść. Wieczorem, gdy wyszli razem z Połanieckim, ten spytał:
— Coś ci zbrakło animuszu?
— Bo ja jestem jak maszyna — odrzekł Bukacki — póki mam w sobie paliwo, póty jadę, ale jak wieczorem ranny zapas się wyczerpie, to staję.
A Połaniecki spojrzał na niego uważnie:
— Czemże ty w sobie palisz?
— Są rozmaite rodzaje węgla. Chodź do mnie, dam ci filiżankę dobrej kawy, to nas ożywi.
— Słuchaj, to jest delikatna rzecz, ale mnie ktoś mówił, że ty się od dawna morfinizujesz.
— Od bardzo niedawna — odrzekł Bukacki — żebyś ty wiedział, jakie to horyzonty otwiera.
— I zabija. Bójże ty się Boga!