— A czegóż ty chcesz? Rozumiem także, że mnie trochę kochają, więc żenię się i koniec.
Na to Bukacki położył mu rękę na ramieniu.
— Nie, Połaniecki. Ja jestem głupcem względem siebie samego, ale niezłym obserwatorem tego, co się koło mnie dzieje. To nie koniec — to początek... Większość mężczyzn mówi tak, jak ty: „żenię się — i koniec!“ — i większość się myli.
— Tej filozofii ja nie rozumiem.
— A to widzisz o to chodzi: nie dość kobietę wziąć — trzeba jej się także dać — i trzeba, żeby to czuła. Rozumiesz?
— Nie bardzo.
— No, to udajesz naiwnego: trzeba, żeby się czuła nietylko własnością, ale i właścicielką. Dusza za duszę! — inaczej można kark skręcić. Małżeństwa bywają dobre, albo złe. Maszki będzie złe dla dwudziestu powodów, a między innymi i dla tego, o którym chcę mówić.
— On jest innego zdania, ale dalibóg szkoda, żeś ty się nie ożenił, skoro tak dobrze rozumiesz, jak powinno być.
— Gdyby rozumieć i działać zgodnie z rozumem znaczyło toż samo, nie byłoby rozmaitych — przerozmaitych — upadków, od których nas wszystkich kości bolą. Zresztą wyobraź sobie mnie żeniącego się!
Tu Bukacki począł się śmiać swoim cienkim głosikiem. Wróciła mu nagle wesołość, a z nią i widzenie rzeczy ze strony komicznej.
— Ty będziesz śmieszny, a cóż dopiero ja!... Boki zrywać, co to za chwila! Obaczysz za dwa tygodnie...
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.