nim. Myślał, że się w tej chwili także ubiera, że stoi w swoim pokoju przed lustrem, że mówi ze służącą, a dusza jej leci ku niemu i serce bije niespokojnie. Wówczas chwytało go rozczulenie i monologował: „Tylko ty się tam nie bój, moje poczciwe stworzenie, bo, dalibóg, ja ci krzywdy nie zrobię“ — i widział się w przyszłości dobrym, wyrozumiałym, tak, że z pewnem wzruszeniem począł spoglądać na lakierki, stojące obok fotelu, na którym leżało ślubne ubranie. Powtarzał sobie także od czasu do czasu: „Kiedy się żenić, to się żenić!“ Mówił sobie, że był głupi, wahając się, bo takiej drugiej Maryni niema na świecie; czuł że ją kocha, a zarazem myślał, że pogoda jest niezła, ale że może i deszcz upaść, że w kościele Wizytkowskim może być chłodno, że za godzinę będzie klęczał przy Maryni, że bezpiecznej jest wziąć biały krawat wiązany, niż przypinany; że jednak ślub jest chyba najważniejszym w życiu obrządkiem, że jest w tem chyba coś świętego i że nie trzeba, u licha, głowy tracić w żadnych okolicznościach, bo za godzinę to się skończy, nazajutrz wyjadą, a potem zacznie się normalne i spokojne życie męża z żoną.
Te myśli jednak rozlatywały się chwilami jak stado wróbli, w które ktoś nagle z za płotu strzeli — i w głowie Połanieckiego robiła się próżnia. Mechanicznie wówczas przychodziły mu na usta tego rodzaju frazesy, jak naprzykład: „Ósmy kwietnia, jutro środa! jutro środa! mój zegarek! jutro środa!“ — Później budził się, powtarzał sobie: „Trzeba być idyotą!“ — i rozproszone ptaki wracały znowu całem stadem do jego głowy i poczynały w niej wichrzyć.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.