W dwa tygodnie później, w Wenecyi, portyer hotelu Bauera oddał Połanieckiemu list ze stemplem warszawskim. Było to w chwili, gdy oboje z żoną siadali do gondoli, by pojechać do Santa Maria della Salute, gdzie tego dnia, jako w rocznicę śmierci matki Maryni, miała się odprawić msza za jej duszę. Połaniecki, który się nic ważnego z Warszawy nie spodziewał, włożył list do kieszeni i spytał żony:
— A czy to trochę na mszę nie zawcześnie?
— Tak jest; całe pół godziny.
— To może chcesz się przejechać przedtem w stronę Rialto?
Marynia zawsze była na to gotowa. Nie będąc przedtem nigdy w życiu za granicą, żyła wprost w nieustającem upojeniu i zdawało jej się, że wszystko, co ją otacza, jest snem. Nieraz, z nadmiaru zachwytu, rzucała się mężowi na szyję, tak jakby to on zbudował Wenecyę i jakby jemu wyłącznie należało się podziękowanie za jej piękność; nieraz także powtarzała:
— Patrzę, widzę i nie wierzę, że to prawda!