— A tak, chodzi o Krzemień.
— No i cóż? — spytał Połaniecki.
— Nie kupiłbym go, choćby dla tego samego, żeby pani nie miała wrażenia, że tak nim ludzie rzucają, jak piłką.
Marynia zarumieniła się jeszcze więcej i rzekła:
— Kiedy ja już wcale nie myślę o Krzemieniu.
I spojrzała na męża, on zaś kiwnął na znak zadowolenia i pochwały.
— To dowód — odpowiedział — że jesteś rozsądne dziecko.
— Przyczem — mówiła dalej Marynia — jeśli pan Maszko się nie utrzyma, to Krzemień albo się rozpadnie, albo pójdzie w lichwiarskie ręce, a to jednak byłoby mi przykro...
— Aha! — rzekł Bukacki — skoro jednak pani wcale nie myśli już o Krzemieniu?
Marynia spojrzała znów na męża i tym razem już z niepokojem, on zaś począł się śmiać.
— Złapała się Marynia — rzekł.
Poczem zwrócił się do Bukackiego:
— Widocznie Maszko widzi w tobie jedyną deskę ratunku.
— Ale ja nie jestem deska... patrz na mnie... raczej słomka. Kto się zechce ratować przez schwytanie takiej słomki, zginie, utonie... Zresztą sam Maszko nieraz mi mówił: „Masz przytępione nerwy“. Może i mam! Ale właśnie dlatego potrzebuję silnych wrażeń... Gdybym Maszce pomógł, wygrzebałby się, stanąłby na nogach, udawałby dalej lorda, żona jego udawałaby wielką pa-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.