Na to Marynia rzekła, podnosząc swoje błękitne oczy na Świrskiego:
— Pan Bukacki nie jest taki niegodziwy, jak się wydaje, bo jednak powiedział o panu wszystko, co można było najlepszego.
— Umrę zapoznany — szepnął Bukacki.
A Świrski patrzył tymczasem na Marynię tak, jak sobie może pozwolić bez obrażenia kobiety tylko malarz. W oczach jego malowało się widoczne zajęcie; w końcu mruknął:
— Tu w Wenecyi zobaczyć niespodzianie taką głowę — to przecie coś bajecznego!
— Co takiego? — spytał Bukacki.
— Mówię, że pani ma ogromnie swojski typ: o to, o! naprzykład (tu pociągnął sobie wielkim palcem przez nos, usta i brodę). I jaka przytem czystość linii!
— Co? nieprawda? — rzekł z zapałem Połaniecki — zawsze to samo myślałem!
— Założę się, żeś tego nigdy nie myślał — odparł Bukacki.
Lecz Połaniecki rad był i dumny z tego zajęcia, jakie w słynnym artyście wzbudziła Marynia, więc rzekł:
— Gdyby tak panu zrobiło jakąkolwiek przyjemność malowanie jej portretu, mnieby zrobiło jeszcze większą przyjemność mieć go.
— Z duszy serca — odpowiedział z prostotą Świrski — ale ja jadę dziś do Rzymu. Tam mam też zaczęty portret pani Osnowskiej.
— I my właśnie, najdalej za dziesięć dni, będziemy w Rzymie.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.