Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

— A więc zgoda!
Marynia dziękowała, czerwieniąc się po uszy. Lecz Bukacki począł się żegnać i pociągnął za sobą Świrskiego. Wyszedłszy, rzekł mu:
— Mamy jeszcze czas. Chodź do Florianiego na kieliszek koniaku.
Bukacki nie umiał i nie lubił pić, ale od czasu gdy się morfinizował, czynił to w wyższym stopniu, niż mógł znieść, albowiem ktoś mu powiedział, że to jedno drugie zobojętnia.
— Co za miła para ci Połanieccy! — rzekł Świrski.
— Niedawno się pobrali.
— I widać, że on ją ogromnie kocha. Jakem ją pochwalił, aż mu się oczy śmiały i rósł jak na drożdżach.
— Ona jego sto razy więcej kocha.
— Skąd ty się na tych rzeczach znasz?
Bukacki nie odpowiedział, tylko podniósłszy swój spiczasty nos do góry, mówił jakby do siebie:
— To mi brzydziło małżeństwo i miłość, że to zawsze z jednej strony wyzysk, z drugiej ofiara. Taki Połaniecki — dobry człowiek, ale cóż? ona ma tyle samo rozumu, tyle samo charakteru — tylko więcej kocha, więc im się życie ułoży tak: że on będzie słońcem, będzie łaskawie świecił, łaskawie grzał, uważał ją za swoją własność, za planetkę, która się powinna koło niego kręcić. To się już wszystko dziś zaznacza... Ona już weszła w jego sferę. Jest w nim jakaś pewność siebie, która mnie gniewa. On będzie miał ją — i resztę, ona tylko jego — bez reszty. On się będzie pozwalał kochać, uważając ze swojej strony kochanie jako swoją cnotę, do-