broć i łaskę, ona będzie kochała, uważając swoją miłość za szczęście i obowiązek... Patrzcie mi go, bożka promienistego!... Mam ochotę wrócić i powiedzieć im to, w nadziei, że staną się mniej szczęśliwi.
Ale tymczasem siedli przed Florianim i po chwili podano im koniak. Świrski myślał czas jakiś o Połanieckich, poczem spytał:
— No! a jeśli jej będzie z tem dobrze?
— Wiem, że ma krótki wzrok, więc mogłoby jej być równie dobrze nosić okulary.
— Idźże do licha! do takiej twarzy!...
— Więc ciebie to oburza, a mnie tamto.
— Bo ty masz w głowie jakiś młynek od kawy, który wszystko miele i miele, póki nie zmiele na drobny pył. Czego ty wogóle chcesz od miłości?
— Ja, od miłości? Ja nic nie chcę od miłości! Niech tego dyabeł weźmie, kto czegoś chce od miłości! Ja mam od niej strzykanie w łopatkach. Ale gdybym był inny, niż jestem, gdybym miał określić, czem miłość być powinna, gdybym od niej czegoś chciał, tobym chciał...
— Czego? Hop! przeskocz!
— Żeby się składała w równej ilości: z żądzy i czci!
Poczem wypił kieliszek koniaku i po chwili dodał:
— Zdaje się, że powiedziałem coś, co może być mądre, jeśli nie jest głupie... Ale mi to wszystko jedno!...
— Nie! to nie jest głupie.
— Dalibóg, to wszystko jedno!
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.