się naraz w jego umyśle, że na żadne refleksye nie było miejsca. Przytem przychodzili wieczorem z Marynią tak zmęczeni, że prawie ze strachem przypominali sobie słowa Bukackiego, który czasem służąc im dla własnego zadowolenia za „cicerone,“ mawiał im za każdym razem: „Nie widzieliście tysiącznej części tego, co widzieć warto, ale to wszystko jedno, bo wogóle nie warto i tu przyjeżdżać — tak samo jak nie warto siedzieć w domu.“
Bukacki był teraz w okresie przeczenia w każdem następnem zdaniu temu, co zdawał się twierdzić w poprzedniem.
Profesor Waskowski przyjechał też na powitanie z Perugii, co Marynię tak ucieszyło, iż przywitała go, jakby był jej najbliższym krewnym. Ale po uspokojeniu się pierwszych wybuchów radości, zauważyła jakby jakiś smutek w oczach profesora.
— Co panu jest — pytała — czy panu nie dobrze we Włoszech?
— Moje dziecko — odpowiedział profesor — i w Perugii dobrze, i w Rzymie dobrze... Ach! jak dobrze! Wiedz o tem, że tu, chodząc po ulicach, depczesz pył świata... To, jak zawsze powtarzam, przedsionek do innego życia — tylko...
— Tylko co?
— Tylko ludzie... widzicie... to nie ze złego serca — bo tu, jak i wszędzie, więcej dobrych, niż złych — ale mi czasem smutno, że jak u nas, tak i tu, mają mnie trochę za waryata.
Bukacki, który słyszał rozmowę, rzekł:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.