Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

spokojnie pochwał i znać było, że sam jest rad z własnej roboty. Następnie zakrył go i odniósłszy w ciemny kąt pracowni, usadził Marynię na przygotowanem krześle i począł się w nią wpatrywać.
Ją mieszał cokolwiek ów uparty wzrok i policzki jej poczęły się rumienić, ale Świrski uśmiechał się z zadowoleniem, mrucząc:
— Tak! to inny typ... ziemia i niebo!
Chwilami przymykał jedno oko, co Marynię jeszcze bardziej mieszało, chwilami zbliżał się do papieru, to znów odstępował, znów się w nią wpatrywał, i znów mówił, jakby sam do siebie:
— Tam trzeba było wydobyć dyabła, a tu kobiecość.
Na to Połaniecki rzekł:
— Skoro pan to tak od razu spostrzegł, to już jestem pewny arcydzieła.
Świrski przestał nagle spoglądać na papier i na Marynię — i zwróciwszy się ku Połanieckiemu, uśmiechnął się wesoło, ukazując swoje zdrowe zęby.
— Co, panie! kobiecość — i swojska kobiecość, to główny charakter pani twarzy.
— I chwyci go pan, tak jak w tamtym portrecie chwycił pan dyabła.
— Stasiu!! — rzekła Marynia.
— To nie ja wymyśliłem — to pan Świrski.
— Jeśli pan sobie życzy, to powiedzmy: dyabełek — nie dyabeł... I ładny dyabełek, ale niebezpieczny. Ja, malując, obserwuję sobie rozmaite rzeczy. To ciekawy typ, pani Osnowska.
— Dlaczego?